- Powrót do strony głównej »
- cyberpesymizm , cyberutopizm , Internet »
- Kryzys wiary
10 cze 2013
Oczy z niedowierzania wybałuszam! Czyżby redaktor Edwin Bendyk powoli stawał się krytykiem internetu. Wpływowy dziennikarz uznany za rzecznika nowych trendów
internetowych oraz zwolennika tak zwanej wolnej kultury każe się zastanowić
nad naszym bezkrytycznym uwielbieniem sieci i „otwartości” kulturalnej z
nią związanej. Redaktor na swoim blogu napisał rzecz następującą
(abstrahuję od kontekstu, w jakim wpis Bendyka się pojawił, zaznaczając,
że warto nań zwrócić uwagę):
Instrumentem zarządzania dobrem wspólnym, jakim jest kultura i umożliwiającym jednocześnie życie artystom jest prawo autorskie. Wymyślone w epoce druku wymagało już wielokrotnie modernizacji w miarę rozwoju nowych technologii. Nie inaczej jest dzisiaj – cyfrowa rewolucja zmieniła wiele. W rewolucyjnym zachwycie nad możliwościami internetu nie ulegajmy jednak pokusie technologicznego i dziejowego determinizmu. To, że coś jest technologicznie możliwe – np. łatwe, bezkosztowe dzielenie się kulturą nie oznacza, że wszystkie praktyki tego dzielenia się są jednakowo prawomocne.
Tak się składa, że jestem świeżo po wystąpieniu na gdańskim bibliocampie, gdzie opowiadałem między
innymi o dwóch typach tak zwanych cyberpesymistów, czyli badaczy
(naukowców, dziennikarzy, ludzi kultury) głoszących, że internet wcale
nie jest technologią prowadzą wprost do powszechnego szczęścia.
Wyróżniłem dwa typy osób tak uważających: sieciowych sceptyków oraz miłośników internetu, którzy stracili wiarę.
Pierwszych
nikt już nie traktuje poważnie. Neil Postman, Andrew Keen czy Nicholas
Carr głoszą na tyle radykalne poglądy – i na tyle nietrafne – że patrzy
się na nie z przymrużeniem oka. Jeśli ktoś twierdzi, że internet jest z
gruntu zły i że cokolwiek i w jakikolwiek sposób byśmy w sieci nie
robili, zawsze wpędzimy naszą kulturę i ekonomię w permanentny kryzys,
to nie może liczyć na nic innego jak prześmiewcze komentarze.
Ciekawsze
są twierdzenia reprezentantów drugiej grupy. Są to badacze, którzy
swoje książki czy artykuły przeważnie rozpoczynają słowami typu (dla
wygody podaję w formie męskiej): „kiedyś byłem zwolennikiem internetu,
pracowałem nad jakimś startupem lub w jednej z firm z Krzemowej Doliny,
mam w tym miejscu mnóstwo znajomych, lecz w pewnym momencie nadeszło
zwątpienie, coś we mnie przeskoczyło i zrozumiałem, że błądzę. Internet
wcale nie jest tak cudownym medium, za jakie się go uważa”. Ci, którzy
przeżywają kryzys wiary, tęsknią do starych dobrych czasów, ale traktują
je inaczej niż sieciowi sceptycy. Postman, Keen czy Carr uważają je za
czasy przedinternetowe, natomiast ci, którzy są miłośnikami, ale już nie
wierzą, zazwyczaj twierdzą, że internet kiedyś był w porządku. Kiedyś,
czyli wówczas, gdy pewne podmioty, nazwijmy je nowymi pośrednikami
kultury, nie zaczęły zdobywać zatrważającej wręcz władzy nad życiem
setek milionów ludzi. Utrata wiary wyraźnie podszyta jest obawą przed
owymi pośrednikami, na przykład przed takimi gigantami jak Google czy
Facebook. Firmy te obiecują rozwiązać wszelkie bolączki społeczne
(Evgeny Morozov), a tak naprawdę powodują setki nowych, w tym przede
wszystkim naruszają naszą prywatność (Lori Andrews, Joseph Turow) czy
zamykają nas w tak zwanej bańce filtrującej (filter bubble –
termin Eli Parisera). W jej przypadku chodzi o personalizację, czyli
dostosowywanie internetowych treści do konkretnych użytkowników. To, że
na Facebooku wyświetlają się nam wpisy tych samych osób oraz fakt, że
ciągle czytamy artykuły na ten sam temat, ma być z niekorzyścią dla
naszego rozwoju intelektualnego i partycypacji demokratycznej
(najczęściej czytamy rzeczy rozrywkowe, bowiem najłatwiej wchodzą one do
bańki, a nie skupiamy się na problemach społecznych). Ze względu na
rozliczne problemy internet trzeba zmieniać, to znaczy zmniejszać potęgę
nowych pośredników, najlepiej przez rządowe regulacje, co podkreślają
niemal wszyscy miłośnicy, którzy stracili wiarę.
Pojawienie
się owej kategorii pesymistów to oczywiście sprawa nowa. Ten trend
intelektualny zdobywa wpływy głównie w Stanach Zjednoczonych, choć można
podejrzewać, że zadomowi się także w Polsce. Zwiastunem tego jest
chociażby przywoływany na początku wpis Bendyka pokazujący, że ów
wielbiciel sieci o niezachwianej do tej pory wierze, zaczyna
powątpiewać. Dziennikarz polityki nie jest zresztą jedyny, o czym
pisałem tutaj.
*Na
marginesie po raz pierwszy – z autopsji wiem, że badacze nie lubią, jak
się twierdzi, że przynależą do grupy osób głoszących poglądy
określonego typu. Zastosowany w tym wpisie zabieg jest czysto
analityczny; zdaję sobie sprawę, że na idee głoszone przez poszczególne
osoby składają się różne koncepcje, a każdy badacz podchodzi do sprawy
odmiennie. Szukam jedynie pewnych kategorii mających uporządkować
rozważania.
*Na
marginesie po raz drugi – wpis ten traktuję jako krótkie podsumowanie
cyklu popblogowego na temat cyberpesymizmu. Na cykl ów składają się
następujące posty:
*Na marginesie po raz trzeci – dziękuję Sławkowi Czarneckiemu za zainspirowanie mnie do myślenia o różnych typach cyberpesymistów.
Ja czytam właśnie Cypherpunks Assange'a i spółki. Co ciekawe, on gniewa się na inwigilację i pisze, że żeby człowiek kontrolował komputer, a nie na odwrót, wystarczy open hardware i open software, który człowiek wie, jak działa. Inne podejście do determinizmu, czyż nie?
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNa pewno i za Assange'a się zabiorę... Dzięki
OdpowiedzUsuń