- Powrót do strony głównej »
- autor , Dzieci sieci , edukacja medialna »
- Naukowiec jako PRowiec amator
3 sty 2013
Setki projektów badawczych i tysiące publikacji, a na dodatek miliony recenzji. Rodzi się pytanie: jak w takim gąszczu zaprezentować swoje badania, aby zaistniały one w świadomości kogoś więcej niż redaktora książki powstającej po kolejnej odbębnionej konferencji naukowej? Czy możliwym jest wzbudzenie zainteresowania ogółu, to znaczy tłumu, to znaczy ludzi, którzy na co dzień nie mają nic a nic do czynienia z polem naszych naukowych dociekań? Żarówka się zapala, niczym Euklides krzyczymy: eureka! Przyszło nam do głowy, żeby do rozpropagowania swoich badań użyć bloga oraz narzędzi sieciowych spod znaku social media. Niestety, genialny plan, na który wpadliśmy, ma wiele wad. No bo jak posłużyć się wzmiankowanymi sieciowymi użytecznościami skoro w nich wszystko takie instant?
Instant jest sprawozdanie Krysi o tym, co jadła na śniadanie lub jakiego chłopaka ostatnio poderwała. Instant jest również dyskusja o najnowszym hollywoodzkim hicie, zajmuje przecież średnio kilka komentarzy. Instant są w końcu wszelkie wpisy z gruntu poważne, odnośniki do newsów o amerykańskich naukowcach co rusz przekazujących jakieś sensacyjne wieści.
Przekaz o naszym badaniu nie pasuje zatem do sieciowej sfery. Nie pasuje, ponieważ gdybyśmy chcieli napisać wszystkie wnioski, do których doszliśmy, a także dokładnie opisać użytą metodologię, to po prostu zanudzilibyśmy przydługawą formą naszych, przywykłych do internetowej szybkości, czytelników. Najczęściej musimy poprzestać na najzwyczajniejszym linku, okraszonym być może grzecznościowym „Zapraszam do przeczytania” lub „Zapraszam do zapoznania się z badaniami”.
Czy takie postępowanie jest nieetyczne? Czy jesteśmy winni zaniedbania, kiedy na przykład dziennikarz, kliknąwszy w nasz link, przeczyta kilka pierwszych linijek tekstu i na tej podstawie opisze nasze badanie nie tak dokładnie, jak ono powinno zostać opisane? Czy etyczne zaniedbanie popełniamy my, czy może dziennikarz? Spójrzmy na inną sytuację. Sprawozdanie z tego, co zrobiliśmy, czyta przeciętny Kowalski, w ogóle nie znający się na metodologii badań naukowych. Potem czyni z tego użytek, propagując naszą publikację w sposób spłaszczający i przekłamujący wnioski. Czy jesteśmy winni zaniedbania z racji tego, że chcieliśmy, aby badanie dotarło do dużej liczby osób? Każdy niech rozstrzygnie sam. Każdy ma prawo do swojego zdania.
Ważnym faktem, który może pomóc zdecydować o etyczności amatorsko-sieciowo-naukowego PR, jest fakt, że dziennikarz i przeciętny zjadacz chleba mogliby znaleźć naszą publikację bez pomocy social media oraz opisać ją w sposób budzący wątpliwości. Nie mamy intencji wprowadzić czytelników w błąd, nie chcemy, aby nasza praca została w ten sposób skalana, bowiem źle śpimy, widząc, jakie brednie wypisują niektórzy na temat tego, co zrobiliśmy. Nasza intencja jest najczęściej szczytna, to znaczy chcemy wywołać naukowy ferment. Oczywiście zależy nam na publiczności, ale chcemy, aby składała się ona z ludzi, którzy z nami podyskutują, wytkną błędy i poklepią w ramię za rzeczy dobrze zrobione. Za ignorancję i niedoskonałości tego świata nie odpowiadamy.
Przy okazji zapraszam do kliknięcia w grafikę wyżej i zapoznania się z mashupem z badań Dzieci sieci.
Przesyłam obiecany komentarz:
OdpowiedzUsuńChociaż dyskusja zaczęła się od sposobu mówienia przez badaczy w mediach o
raporcie Dzieci w sieci oraz sposobach prezentowania publicznie jego
wyników, ja chciałbym w moim wpisie dla klarowności dyskusji od tego
abstrahować. Napiszę o kilku zagrożeniach z którymi związane jest
propagowanie własnych badań, szczególnie w erze social media, ale i coraz
częstszej pogoni za cytowaniem, uznaniem itd., itp. Wszystkie te zagrożenia
interesują mnie także dlatego, że wielokrotni e wypracowałem wraz zespołami
współpracowników wyniki dotyczące ważnych aspektów życia społecznego - np.
dyscypliny w szkole, warunków pracy nauczycieli, agresji online. Posiadając
takie wyniki chcemy je pokazać - najczęściej chcemy też wpłynąć na
rzeczywistość społeczną, prawo, rozwiązania edukacyjne, itd. I tu zaczyna
się szereg pytań na które musimy udzielić sobie odpowiedzi, zawsze ryzykując
to, że ktoś inny odmiennie zinterpretuje sytuację. Ja te pytania
zinterpretowałbym następująco:
1. Czy metodologia badania, które przeprowadziłem i jego skala upoważnia
do zdecydowanych wniosków dotyczących rzeczywistości społecznej? (idzie o to
czy wyniki w kształcie, który mam są wystarczające pewne, żeby już takie
zgeneralizowane wnioski formułować i ogłaszać)
Z tym wiąże się drugie pytanie, które brzmi:
2. Czy wyniki, które uzyskałem układają się w całość z wynikami innych
badaczy, co może zwiększać ich wiarygodność lub też, czy mam jasność
dlaczego te wyniki im przeczą?
Odpowiedź na te dwa pytania powinna znajdować odzwierciedlenie w sposobie w
jaki mówię o wynikach, pewności w formułowaniu sądów oraz być może (nie
jestem pewien) skali kampanii informacyjnej.
Jakie jest ryzyko, jeśli tak nie zrobię? Takie, że mało pewne, wstępne
badanie, którego wyniki nie są zrelatywizowane do innych zostanie dobrze
nagłośnione i przez wielu nieświadomych metodologicznie aktorów społecznych
traktowane będzie jako punkt odniesienia lub nawet decyzji, co do działań
praktycznych. Oczywiście odpowiedzialność za to jest dzielona - ci aktorzy
(np. dziennikarze, decydenci) też są za to odpowiedzialni - ja mówię o tym
kawałku, który jest odpowiedzialnością badacza.
Tutaj pojawia się wiele kwestii szczegółowych - na ile w raporcie, ale też
w przekazach medialnych uwypuklam lub nie te aspekty metodologii, które
mogłyby wpłynąć na krytyczne spostrzeganiem moich badań np. brak możliwości
generalizowania ich wyników.
To wszystko kwestie bardzo trudne - podlegające interpretacji post factum i
absolutnie za mało dyskutowane, nawet w gronie badaczy.
Wreszcie pojawia się problem - przy publicznym rozpowszechnieniu może
pojawić się publiczna krytyka. Co mam wtedy zrobić? - Przyznać rację w
jakichś punktach, w których się zgadzam? Bronić się do upadłego, że
krytykujący - nawet wiele elementów - nie ma najmniejszej racji w żadnym
punkcie? To ostatnie jest kuszące, bo ciężko coś przyznać przy publiczności.
Ale to się chyba zmienia - skoro tak istotne jest upublicznianie wyników o
pewnie (oby!) będzie też rosła skala publicznej krytyki (oby merytorycznej,
życzliwej i pełnej szacunku dla dyskutujących).
Gotowości na to w środowisku naukowym - nie tylko naszego kraju – nie ma wiele.
Co ryzykujemy? Według mnie brak rozwoju nauki zarówno w wymiarze
teoretycznych, jak i ściśle w tym czym ja i Pan się zajmujemy – w wymiarze
empirycznym. Spór zawsze będzie emocjonalny - nawet kiedy życzliwy - ale
według mnie warto!
Pamiętam jak kilka lat temu zapraszano mnie na zagraniczne seminarium
szkoleniowe poświęcone popularyzacji wyników badań - media relations, social
media itd. Wtedy nie doceniałem problemu i nie pojechałem - teraz bym to
zrobił.
Jacek Pyżalski
Przeczytałem z uwagą i zgadzam się. Kwestia bardzo trudna, bardzo ciekawa i warta namysłu. Być może warto zorganizować jakiś projekt badawczy poświęcony prezentowaniu badań ;-) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń