- Powrót do strony głównej »
- cyberpesymizm , cyberutopizm , Internet , książki , The Daily Interactive »
- Doktryna Google vs slacktivism (część 2)
20 sie 2012
Najsłabszy moment w rozważaniach Białorusina związany jest z argumentem, że ludzie nie są w stanie się buntować wskutek rozrywkowego charakteru internetu stającego się narzędziem konsumpcyjnego zaślepienia mas. Autorytarne rządy czerpią pełnymi garściami z owego hedonistycznego potencjału sieci – zaspokajając obywateli pornografią i przemocą, odciągając ich od problemów wynikających z braku demokracji. No cóż, jak na myśliciela, który z gorliwością odżegnuje się od uproszczeń i zwraca uwagę na kontekstowe uwrażliwianie, w tym wypadku Morozov zaserwował nam spore uogólnienie. Twierdzenie, iż popkultura rozpowszechniana za pomocą sieci staje się opium dla mas, to niezrozumienie niuansów odbioru tekstów w wielu krajach świata. Pierwszym z brzegu przykładem, świadczącym o niepoprawnym toku myślenia Białorusina, są chińscy fani filmu Avatar piszący opowiadania nawiązujące do obrazu Camerona, a mające skrytykować chińskie władze za wyburzenie dzielnic Pekinu i związane z tym przesiedlenia ludności na potrzeby organizacji Igrzysk Olimpijskich w 2008 roku. Morozov się usprawiedliwił, pisząc, że popadł w złowieszczo-popkulturowy ton nie w taki sam sposób jak przedstawiciele chociażby szkoły frankfurckiej. Stanowisko przedstawiane w książce nie jest – zdaniem autora – arbitralne i elitarystyczne, ale podparte faktami i realnym wpływem obserwowanym na co dzień. Reprezentanci Frankfurter Schule również twierdzili o takowym wpływie, co nie obdarło ich rozważań z czysto teoretycznego nalotu przepełnionego duchem elitaryzmu i intelektualnej wyższości nad „głupimi” masami.
W książce znajduje się wiele innych ciekawych analiz. Morozov pokazał dwulicowość różnych podmiotów z USA. Na przykład rząd zezwala na eksport sieciowych użyteczności i oprogramowania do wielu rejonów świata, obłożonych sankcjami gospodarczymi. Firmy internetowe, w obawie przed użyciem ich serwisów w celach propagandowych, zamykają swoje serwisy dla obywateli pochodzących z różnych państw (Białoruś, Kuba, Zimbabwe), neutralizując przy tym walkę administracji USA o „wolność internetu”. Wspomniane przedsiębiorstwa nierzadko wcale nie postępują w duchu wolnościowym, nie dbają o anonimowość użytkowników, a także ignorują ich prywatność (co zagraża różnej maści aktywistom) czy cenzurują zamieszczane treści (w tym te, będące przejawem obywatelskiego nieposłuszeństwa; z różnych względów, w tym z chęci „przypodobania się” reżimom, traktuje się je jako działalność niepożądaną).
Co ciekawe, obłudę Amerykanów widać również w rozbieżności między
wewnętrzną i zewnętrzną polityką sieciową. O ile w kontaktach z innymi
państwami podkreśla się konieczność promowania nieskażonej ingerencją
państwową „wolności internetu”, tak w polityce wewnętrznej coraz więcej
jest głosów za zamykaniem e-pajęczyny i regulowaniem komunikacji
odbywającej się przy jej pomocy. Dostrzega się szkodliwość sieci dla
wielu dziedzin życia – pornografia ma demoralizować młodzież, piractwo
naraża na straty przemysł kultury (tak przynajmniej twierdzą jego
przedstawiciele). Niekontrolowany przez prawodawstwo internet
niekoniecznie jest samym dobrem (w oczach polityków). Podobne tendencje
obserwuje się w innych krajach Zachodu, na czele z Australią, gdzie
cenzura sieciowa jest już niemal na takim samym poziomie jak w Chinach.
Dodatkowo w krajach rozwiniętych używa się identycznych technik
elektronicznego nadzoru do wyłapywania przestępców (w tym chociażby
antyglobalistów czy piratów), jak w państwach autokratycznych, co siłą
rzeczy służy za dobre usprawiedliwienie dla wszelkiej maści dyktatur,
które światowej opinii publicznej wyjaśniają: „jeśli mogą Amerykanie, to
dlaczego nie my?”.
Sprawę komplikuje fakt, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy od
dawna uwikłani są w cyberwojnę z terrorystami i innymi przeciwnikami – w
konflikcie tym z pewnością nie ma miejsca na poszanowanie „wolności
internetowej”. Niejasna jest reakcja USA na różne obywatelskie
cyberataki (głównie DDoS) – z jednej strony ich krajowe przejawy są
potępiane jako praktyki niedopuszczalne, z drugiej chwali się
internautów w krajach autorytarnych, jak tylko się owych ataków podejmą
(internauci). Cynizm Ameryki widać na jeszcze jednym polu – polityka
zagraniczna jest na tyle skomplikowanym tworem, że nie da się potępić
wszystkich przywódców krajów niedemokratycznych za ograniczanie
„wolności internetu”. Tych, będących sojusznikami Stanów Zjednoczonych
(na przykład Azerbejdżan), oczywiście się za owo ograniczanie nie gani.
Walczyć z autorytaryzmem nie pomaga również fakt, że amerykańskie firmy
Web 2.0 postrzegane są w państwach reżimowych za narzędzia polityczne
rządu USA – taki ogląd nie sprzyja demokratyzacji, ponieważ skutkuje
oporem dyktatur do robienia interesów z Amerykanami i skłania do
inwestowania w rodzime odpowiedniki serwisów społecznościowych. Jak
łatwo się domyślić, odpowiedniki te będą znacznie bardziej spolegliwe
wobec autokratów w nieprzestrzeganiu demokratycznych wolności i
niezapewnianiu bezpieczeństwa użytkownikom.
Trafne są – moim zdaniem – uwagi Morozova mieszczące się w nurcie,
który określić można mianem przenoszenia granic ze świata offline do
online. Otóż wbrew temu, czego chcieliby cyberutopiści, nie jest tak, że
sieć tworzy odrębny świat niezanieczyszczony tym, co wobec niej
zewnętrzne. W cyberprzestrzeni reaktywują się wszelkie różnice
kulturowe, społeczne i polityczne, nie mamy do czynienia z globalną
wioską podobnych do siebie ludzi. W e-pajęczynie odnaleźć możemy
wszystko, z czego nie jesteśmy dumni w świecie realnym – jest w niej
miejsce nie tylko na działania obrońców praw człowieka, ale również
fanatyków religijnych, nacjonalistów, zwolenników rządów autorytarnych.
Rozkwit nacjonalizmu sieciowego i narodotwórcza rola internetu wcale nie
musi sprzyjać demokratyzacji. Białorusin podał egzemplifikacje: Rosja
chcąca utrzymać swoich etnicznych „poddanych” w ryzach, musi uciekać się
do kontroli sieci; coraz więcej jest w niej niedemokratycznych
neonazistowskich ruchów; e-pajęczyna wykorzystywana była do podsycania
nienawiści w wojnach etnicznych w Afryce czy w pogromach w Rosji.
Wniosek jest jeden – wolna i otwarta (transparentna) sieć nie prowadzi
automatycznie do demokratyzacji. Znacznie bardziej od możliwości
swobodnego zakładania grup online liczą się wpływające na kształt tych
grup czynniki ekonomiczne, kulturowe społeczne i polityczne. Decydują
one, w jakim stopniu serwisy social networking sprzyjają
demokratyzacji. Dlatego właśnie nie wszędzie należy osłabiać siłę
państwa w kontrolowaniu e-pajęczyny (a tego chcieliby cyberutopiści
zgodnie z zasadą: „mniej państwa = więcej demokracji”) – państwo może po
prostu pomóc w wyeliminowaniu wielu negatywnych zjawisk.
Morozov ukazał, że internet nie różni się wcale od innych mediów pod
względem nadziei, jakie się w nim pokłada. Wcześniej akademicy, ludzie
techniki, politycy czy dziennikarze niezwykle optymistycznie nastawiani
byli do telegrafu, radia czy telewizji. Wynalazki te miały doprowadzić
do osiągnięcia globalnego pokoju, wzrostu poziomu intelektualnego ludzi,
pozytywnych zmian w zakresie wielu dziedzin życia – tak się oczywiście
nie stało, a utopizm szybko zastąpiła ostra krytyka wspomnianych mediów.
Najważniejsze jest to, żeby wyciągnąć lekcję z historii i nie traktować
w sposób utopijny również sieci. Nie można jej pozostawić samej sobie,
tak jak to działo się z innymi wynalazkami, lecz raczej popchnąć na tory
odpowiedniego rozwoju (sprzyjającego pozytywnym efektom) za pomocą
przemyślanej regulacji. Sieć jest potrzebna tym bardziej, że, ze względu
na ogromną różnorodność zastosowania, ma ona tendencje do życia własnym
życiem, to znaczy wykraczania poza założenia ludzi nadających jej
pierwotną formę.
Książka Morozova to pozycja bardzo intersująca; trudno w krótkim
streszczeniu przytoczyć wszystkie godne uwagi wątki poruszane przez
autora. Niełatwo również przytoczyć rozliczne case studies
służące Białorusinowi do zilustrowania swoich poglądów. Można natomiast
pokusić się o podsumowanie i stwierdzić, że najważniejszym przesłaniem –
niezwykle moim zdaniem inspirującym i trafnym – jest to, iż
zastanawiając się nad wpływem internetu (związanym zresztą nie tylko z
demokratyzacją), nie można popadać w technologiczny determinizm. Trzeba
raczej starać się zrozumieć lokalny kontekst, bowiem każda technologia, w
tym sieć, nie tylko kształtuje środowisko społeczne, ale jest również
przez owo środowisko kształtowana. W twierdzeniu o wolnościowym wpływie
e-pajęczyny nie docenia się ekonomicznych, kulturowych czy społecznych
sił wpływających na jej użycie, uważając, że wszędzie wywołuje ona takie
same pozytywne efekty. Wyrokuje się, iż nie może być inaczej, bowiem
demokratyzująca zdolność wpisana jest w naturę internetu – po prostu nie
może on oddziaływać w inny sposób. Jak się okazuje, pogląd taki jest
daleki od prawdy i dlatego ludzie odpowiedzialni za kształtowanie
polityki zagranicznej powinni dokładnie poznać wspomniany kontekst, co
ma sprzyjać dostosowaniu polityki związanej z siecią do danego regionu
czy państwa. Niejednokrotnie okazać się może, że zamiast forsowania
technologicznego rozwiązania problemu autorytaryzmu, czyli postępowania
zgodnie z zasadą: „dać im więcej Facebooka”, skuteczniejsze będzie
rozwiązanie społeczno-polityczne, na przykład dyplomatyczne wywieranie
wpływu na konkretny kraj.
Omawiane dzieło nie jest bez wad, bowiem wiele jest w nim powtórzeń –
gdzieś po 200. stronie zacząłem mieć wrażenie, że autor twierdzi bez
przerwy to samo, przez co pod koniec byłem już tak zmęczony i
skonfundowany, iż wyłuskanie istoty wywodu stało się trudne. Dość często
Morozov stosował coś, co zarzucał swoim intelektualnym oponentom
cyberutopistom, to znaczy mocno upraszczał bardzo złożone problemy
społeczne, a dowodzenie swojego punktu widzenia opierał na wątpliwych i
jednostkowych przypadkach empirycznych. Niektóre tezy są iście
absurdalne, na przykład pomysł, jakoby umożliwione przez internet
prześwietlanie działań politycznych i łapanie rządzących na gorącym
uczynku powodowały, że politycy, w obawie przed byciem prześwietlonym,
tracili zdolność podejmowania trudnych decyzji. Mimo kilku dziwnych
poglądów (takich jak przedstawiony wyżej) książka się broni, bowiem
autor postarał się uświadomić, że skomplikowanej kwestii wpływu
społecznego każdej technologii, w tym internetu, nie można traktować w
kategoriach utopii i dziennikarskiego uproszczenia. Konieczny jest
namysł i zrozumienie, że slogan „Internet freedom” jest pusty i służy do
usprawiedliwiania niewybaczalnych błędów w polityce zagranicznej krajów
zachodnich, w tym przede wszystkim USA.